Rumunia na 102 czyli Alpy Rodniańskie w weekend

1500 kilometrów
26 godzin za kierownicą
3 dni w górach
z Krakowa w Alpy Rodniańskie – Rumunia na 102 (godziny)

Wschód słońca nad łańcuchem Karpat, szosa za Satu Mare.

   Patrząc z perspektywy kilkuletniej nieobecności w Rumunii, poruszyła mnie następująca kwestia: czy ten kraj jest egzotyczny? Gdy byłem tu po raz pierwszy – na pewno był, rok później również. Podobnie zresztą jak Ukraina. W międzyczasie Rumunia weszła do Unii Europejskiej, dotarł tu widoczny na pierwszy rzut oka zastrzyk kapitału z zachodu, nie potrzebujemy już paszportu aby przekroczyć granicę z Węgrami. Kiedyś wszechobecne Dacie zastąpione zostały przez całkiem nowe Mercedesy, Volkswageny czy Renault. Drogi są dalej dziurawe, jednak i tak całkiem niezłe w porównaniu do ukraińskich. Coraz częściej udaje się dogadać po angielsku. Z drugiej strony mam wrażenie, że ludzie ciągle odbierają Rumunię jako kraj dziki. Na naklejkach w Cabana Alpina, na przełęczy Prislop, czy na spotkanych samochodach terenowych widzimy napisy “Romania Expedition…”, turyści piesi piszą o “wyprawach do Rumunii”, zresztą i przewodnik wyd. Rewasz wspomina o kilku mitach krążących na temat tego kraju. A przecież w kilka godzin od przekroczenia granicy polsko – słowackiej już tu jesteśmy… czemu by więc nie wyskoczyć na weekend do Rumunii?Tyle przynudzania tytułem wstępu – w praktyce pomysł wypadu do północnej Rumunii chodził za mną już od dłuższego czasu, zeszłej wiosny nawet kupiłem przewodnik po Bukowinie i Maramuresz – idąc za niepisaną zasadą, iż zakup przewodnika prowadzi do rychłego wyjazdu w omawiany rejon :) Nie rozwodząc się zbytnio nad perypetiami pomysłu warto wspomnieć, iż decyzja zapadła na dzień przed wyjazdem, kiedy to akces zgłosili Blondzia i Traszan. We środę po pracy pakujemy plecaki, kompletuję zestaw wymaganych przez przepisy drogowe mijanych krajów akcesoriów i zgarniam resztę towarzystwa z miasta. Na światłach spotykamy jeszcze Jagulara, niestety nie dał się namówić na dołączenie się, chyba nas nie lubi ;)i o 19 definitywnie startujemy z Krakowa.Nowy Targ, Niedzica, Cerveny Klastor, Stara Lubovna, Presov, Koszyce, granica węgierska. Jazda zupełnie inna niż do krajów alpejskich – wąskie drogi, przejeżdżamy przez centra miejscowości, dużo ograniczeń prędkości. Średnio trzeba liczyć 60 km/h, ale za to nie ma tej monotonii autostrad. Gonc, Tokaj, Nyiregyhaza, Mateszalka. Zaczyna światać, jest już po 3.00. Ciągle mi się dobrze jedzie, więc nie budzę Traszana. Po 4.00 jesteśmy już w Rumunii, mijamy Satu Mare i witamy nowy dzień pięknym wschodem słońca nad forpocztą Karpat, widocznych na horyzoncie. Niezbyt szczęśliwy objazd Satu Mare kończy się lądowaniem w kraterze ziejącym na środku jezdni. Na szczęście skończyło się na urwaniu plastikowej owiewki – mieliśmy więcej szczęścia niż Garg i Crimson… Trzeba przyznać, że drogi rumuńskie są urozmaicone, co pomaga zachować trzeźwość umysłu. Średnia prędkość za to spada znacznie. Wjeżdżamy w końcu w okręg Maramuresz – pojawiają się drewniane bramy, kościoły, ładne i zadbane chatki zamiast koszmarków architektonicznych dominujących wcześniej. Mijamy Sighet, o godzinie 8 meldujemy się w Borsie! 13 godzin za kółkiem, mimo to czuję się nieźle.

Pyszna kawa stawia na nogi

Z Pietrosem w tle

Parkujemy w centrum, pyszna kawa w kawiarni i narada: zostawiamy auto pod stacją kolejki krzesełkowej w Complex Turistic Borsa, oddalonej od centrum o 10 km. Na miejscu okazuje się, że właśnie zebrała się odpowiednia liczba chętnych i zaraz krzesło ruszy. Ekspresowo przebieramy się, zamykamy auto i do góry – skutkiem pośpiechu zostawiam komórkę w samochodzie… Przy górnej stacji krzesła wreszcie znajdujemy czas na śniadanie, do tego przedsiębiorczy operator kolejki okazuje się handlować piwem, słoneczko świeci a plan na dziś nie jest specjalnie napięty.

Dzięki wyciągowi bez wysiłku przenosimy się 700 metrów wyżej

https://lh6.googleusercontent.com/-O0goAw2rvy8/TghUCTWMniI/AAAAAAAAH7U/6wYk_QTZJyM/s720/image019.jpg

Krowy zdradzały żywe zainteresowanie naszą obecnością

Od górnej stacji wyciągu krzesełkowego prowadzi szeroka droga jezdna na Poianę Stiol. Stąd też można odbyć krótki spacer pod wysoki wodospad Cailor (w zimie tu musi być kawał lodospadu: KLIK). Ponoć to najwyższy wodospad w Rumunii – nie wiem.

Co mnie jednak bardziej zainteresowało – ta okolica gór Rodniańskich jest bardzo atrakcyjna pod względem tourowo-freeride’owym. Składa się na to m.in. łatwy dostęp do fajnych terenów zjazdowych zapewniony przez wyciągi (ten, z którego korzystaliśmy oraz drugi, po przeciwnej stronie doliny, skąd też łatwo dotrzemy do schroniska Puzdrelor), łagodne wejście na fokach od strony przełęczy Prislop, mnóstwo bacówek rozrzuconych po okolicy no i wreszcie fenomenalne stoki oferujące zjazdy w różnym stopniu trudności, także przy dużym zagrożeniu lawinowym (prowadzące między rzadko rosnącymi drzewami na dna dolin) – oczywiście mam tu na myśli narciarstwo pozatrasowe, dla narciarzy boiskowych ośrodek nie będzie specjalnie atrakcyjny.

Wrócmy jednak do naszej wycieczki – tak jak pisałem, niezbyt stromą drogą jezdną wdrapujemy się na Poianę Stiol.

Podejście na Poianę Stiol

Rzut oka za siebie, na dolinę Viseu

Całka z wypasionymi bacówkami i owczarnią na Poianie Stiol

Tereny te są łatwo dostępne dla samochodów terenowych a hodowla owiec i krów idzie tu pełną parą – widać, że te góry nie zostały zamienione w muzeum, jak nasze Tatry. Co mnie zaskoczyło to mała ilość śmieci, jak na standardy rumuńskie (przynajmniej takie miałem skojarzenia do tej pory). Dalej nasz szlak wznosi się lekko nad jezioro Izvoru Bistritei, położone w kotle pod szczytem Gargalau. Stąd już coraz stromiej musimy się wspinać w kierunku przełęczy Gargalau. Po drodze rzuca się w oczy mnóstwo kwiatów, dziesiątki miejsc kuszących aby rozbić namiot…

Izvoru Bistritei widziane z góry

Spod przełęczy Gargalau

Takie tam kwiotki

I takie też…

Łagodnymi zakosami docieramy wreszcie na przełęcz. Stąd otwiera nam się szeroka panorama na dolinę Aniesu, okoliczne grzbiety i dalej, na południe. Ale bezpośrednio pod nami widzimy niewielkie stawy i jednogłośnie zapada decyzja o pozostaniu tutaj na noc, mimo że pora jest wczesna. Do zachodu słońca czas nam schodzi na szeroko pojętym byczeniu się, zwiedzaniu okolicy i różnych czynnościach uprzyjemniających biwak – ot, choćby można się wreszcie umyć po nocnej jeździe. Przed zachodem słońca możemy jeszcze obejrzeć piękny spektakl chmur burzowych wędrujących nad góry Marmaroskie.

Zadowolony Traszan nad przełęczą Gargalau

W poszukiwaniu miejsca pod namiot

Husky wieczorową porą

Tym razem burza nas obeszła

   Tak jak prognozy przepowiedziały, nocą zaczęło padać. Przymusowo więc zafundowaliśmy sobie solidne odsypianie trudów podróży i życia zawodowego – w końcu to urlop :P O 11 deszcz ustał, wyszło trochę słoneczka, czas wstawać! Niespiesznie należało więc przystąpić do czynności śniadaniowych, ablucji oraz zwinąć obóz i ruszyć w drogę – aż zrobiła się 13.
Deszczowe chmury o poranku
Wyszło słońce, wyszedł i Traszan :)

Całka za to wychodzić nie chce…

…a ruszać trzeba!

 Szlak dalszy wiedzie grzbietem gór Rodniańskich, poprowadzony jednak został w sposób bardzo humanitarny – większość wybitnych szczytów trawersując, zwykle zresztą całkiem malowniczymi ścieżkami. Wychodzimy na szczyt Galatului (2048 m), trochę nas deszcz straszy, przedzieramy się przez kosówkę i dosyć szybko osiągamy szerokie siodło Tarnita Barsanului, gdzie czeka nas popas na drugie śniadanie.
Chmury piękne, acz grożą zlewą
Vf. Galatului

Walka z kosówką pod Puzdrelorem

Tarnita Barsanului

 Po wyżerce ruszamy powoli dalej – obchodząc na szczęście wybitny i stromy szczyt Negoiasa Mare. W nogach już trochę mamy, więc myśli krążą wokół miejsca na biwak, tym bardziej że przed nami chmury jakby gęstnieją. Na szczytach, przez które zaraz będziemy przechodzić, wisi ponura czapa, nie wróżąca niczego dobrego. Przechodzimy kocioł pod Repede i Cormaia, mijając z prawej strony bacówki i owczarnię położoną na progu górnych części doliny potoku Repede. Dochodzi 18, widoczne dopiero stąd stada owiec, pasące się na halach pod Puzdrelorem, Negoiasa Mare i pod przełęczą Intre Izvorae, wracają już na nocleg. My mamy jeszcze kawał drogi, a przede wszystkim podejście pod Obarsia-Rebri. Zrobiło się chłodniej, więc wysiłek przychodzi łatwiej. A potem już tylko zejście na przełęcz La Cruce, a tam już będziemy szukać miejsca na nocleg.
W kolejnym trawersie
Łagodne szczyty nad doliną Repede – Puzdrelor, Laptelui Mare, Negoiasa Mare
Za przełęczą La Cruce – w drodze na upatrzone miejsce biwakowe
 Choć na samej przełęczy jest i woda, i sporo płaskiego terenu, zdecydowaliśmy się podejść jeszcze kwadrans dalej, do kociołka pod zboczami Vf. Rebri. To miejsce wydawało się zdecydowanie sympatyczniejsze, no i na wypadek burzy mniej eksponowane. Rozbijamy namioty, gotujemy coś i już się robi ciemno, a co za tym idzie – upał zelżał. Słońce szybko schowało się za granią, niebo zachmurzyło, zaraz po tym jak się schowaliśmy do namiotów zaczęło kropić. I tak przez całą noc, czasem mżawką, czasem ulewą. Budzik dzwoni o 7 – ciągle pada. Około 10 nastąpiła istotna zmiana – deszcz zamienił się w śnieg. Zagrzebujemy się w śpiwory i śpimy. Problem pojawia się tylko, jeżeli trzeba pójść po wodę albo odlać się – biegania w klapkach po śniegu nie sprawia dużej przyjemności. Na szczęście gdzieś po 12 przestaje padać, nawet słońce gdzieś się przebija. Zbieramy się!

A miało być ciepło i miło…Chwila przejaśnienia mobilizuje do działania
Chmury szybko wracają, ale już nie pada
Zimno i mokro, a nam w drogę
 Jako że na grani chmury i – jak podejrzewamy – zimny wiatr duje, decydujemy się obejść Buhaescu Mare szlakiem przez Taurile Buhaescului i wejść na grań tuż pod Pietrosem, na Curmatura Pietrosului. Całka i ja mamy niskie buty, więc suche nogi spisujemy na straty. Ścieżka jest zaznaczona na mapie, do tej pory był też całkiem wyraźnie wyznakowany szlak, niebieską kreską. Niestety od miejsca gdzie spaliśmy i ścieżka i szlak gubi się. Przechodzimy owczymi perciami do kociołka stawów Buhaescului, stąd pniemy się najpierw po głazach, potem już trawiastymi zakosami na Curmatura Pietrosului. Mimo tego, że w butach już od dawna kałuża, decyzja obchodzenia Buhaescu była chyba trafna – na samej przełęczy i grani Pietrosa hula lodowaty wiatr, siecze po twarzy śniegiem i gradem. Dłonie na kijkach grabieją, mijamy odbicie szlaku na dół, do schroniska i odruchowo idziemy w stronę szczytu Pietrosa, granią wzdłuż pogiętych poręczy. Zaskakująco szybko moim oczom ukazuje się zdewastowany budyneczek oznaczający koniec szlaku w tym kierunku – wchodzimy do środku, tu trochę cieplej…
Rzut oka w stronę malowniczej doliny Buhaescu
Napieramy w stronę szczytu, mimo najcięższych warunków!
Grań tuż pod szczytem
Budka na szczycie, mimo że dziurawa jak sito, chroni trochę przed wiatrem. Zostajemy tu tyle co na kilka zdjęć i papierosa.
Całka – szczytałka
Zadowoleni zdobywcy
 Czym prędzej schodzimy do rozwidlenia szlaków na grani i dalej stromym kotłem – ale łagodnymi zakosami – schodzimy w stronę stacji meteo. Gdy schodzimy poniżej pułapu chmury opad ustaje, wiatr również, robi się cieplej. Humory wracają, wraca czucie w dłoniach. Dosyć szybko osiągamy Lacul Iezer tuż nad stacją meteo, potem sam budynek schroniska. Jest późno – godzina 18. Do Borsy jeszcze 10 km i ponad 1000 m przewyższenia. Zamiast zatrzymać się na herbatę, ruszamy od razu dalej. Droga do miasta długa i nieciekawa.
Wyjście z chmur

Stacja meteo – schronisko pod Pietrosem

W Borsie meldujemy się tuż po 20, czyli 21 rumuńskiego czasu. Na szczęście supermarket w centrum jest jeszcze otwarty, więc i zimne piwo będzie, i coś lepszego do jedzenia. Musimy teraz dostać się do Complex Turistic, jednak na komunikację publiczną o tej porze nie ma co liczyć. Sytuację ratuje taksówka – koszt tych 10 km to w przeliczeniu 5 zł/osobę. Auto o dziwo stoi całe, koła są, szyby są… A w środku suche buty! Chcemy wyjechać na przełęcz Prislop, zachwalaną w przewodniku, aby tam poszukać miejsca do rozbicia się. Liczymy na ładne widoki rano, w końcu w niedzielę ma być ładna pogoda. Już po zmroku docieramy na miejsce, termometr pokazuje 5,5 stopnia, a tu kusi pensjonat na przełęczy. Cena za nocleg: 25 lei (25 zł) od osoby, jednak gdy słyszymy o gorącym prysznicu, nikt już nie ma wątpliwości. Zaokrętowaliśmy się więc w przytulnym pokoju na piętrze Cabana Alpina i to było dobre.

Pensjonat mogę z czystym sumieniem polecić – pani, która go prowadzi mówi dobrze po angielsku, włosku i niemiecku, zostawiłem jej też rozmówki polsko-rumuńskie – może więc i nasz język opanuje. W cenie dostaliśmy pyszną kawę i ciasto domowe, na parterze jest kominek i bar, żyć nie umierać :) Niestety czas ruszać, bo cała droga do Polski przed nami. A po drodze jeszcze Sapanta! Atrakcja przez wszystkich polecana – szkoda by było nie odwiedzić. Cmentarz rzeczywiście ciekawy, wśród zwiedzających sporo Polaków. W barze obok opychamy się placintami z serem i z powrotem do samochodu: Sighet, Satu Mare, granica węgierska, Nyiregyhaza, Miszkolc, granica słowacka, zachód słońca nas łapie przed Koszycami. Potem Presov, Stara Lubovna, Cerveny Klastor i jesteśmy w Polsce. Nowy Targ, na orlenie czeka nas prawdziwy cios – nie ma hot-dogów :(ale za to kawa stawia na nogi. O 1 w nocy wjeżdżamy do Krakowa. O 2 jestem w domu. O 8 wstaję do pracy.

102 godziny na Rumunię,
Rumunia na 102 :)

Zdjęcia:https://picasaweb.google.com/m.semow/RumuniaNa102Godziny#

Dodaj komentarz

search previous next tag category expand menu location phone mail time cart zoom edit close